Znając historię Teatru Narodowego w Pradze nie sposób tego jakoś nie przeżywać. Usiadłam więc w tym fotelu, spojrzałam dookoła - na te czerwone plusze, kapiące złoto, piękne wykończenia i najpiękniejszą dedykację, jaka może się pojawić nad sceną w takim miejscu - "Národ sobě!" Bo rzeczywiście, jak bardzo musiał naród potrzebować takiego kulturalnego centrum, żeby zebrać nań pieniądze i wystawić w tak bogatej formie aż dwa razy... Magię czuć w powietrzu. Możecie się ze mnie śmiać, ale chyba to siedzenie i patrzenie na samo wnętrze przeżyłam bardziej niż spektakl.
Jeśli chodzi o samą Rusałkę, motyw znany jest z Małej Syrenki. Przez cały czas nie dawało mi to spokoju, jak pytanie o to, co było pierwsze - jajko czy kura. W tym wypadku to nie inspiracja ale powtarzalność motywów. Tak czy inaczej, z mojego laickiego punktu widzenia, spektakl był ciekawie wyreżyserowany, z ascetyczną scenografią i pięknymi kostiumami. I te długie włosy! Ach, długie, piękne, rude włosy!
I jeszcze jedna rzecz. To, co podobało mi się najbardziej - zwyczajne estetyczne odczucia - ruch kurtyny przy zamykaniu i otwieraniu. Wiadomo, że jest to ciężki materiał, ale poruszał się po prostu pięknie!
Trzy i pół godziny opery to jednak nie wszystko, co spotkało mnie w tym tygodniu. Nie będę nikogo zanudzać opowieściami o robieniu prania w akademiku*, o gulaszu z brokułami i zajęciach, które rozkręcają się na dobre. Z radością poinformuję jedynie, że w moim pokoju jednak pojawiła się współlokatorka, z czego bardzo się cieszę. Miało miejsce kilka imprez, jedne bardziej, inne mniej udane, jedne wiążące się z kacem mordercą... w sumie, wszystkie się z tym wiążą ;)
Próba upieczenia ciastek spełzła na niczym - ale wiemy, że piekarnik działa. Dlaczego ciastka? Z miłości, jak wiele rzeczy w moim życiu. Już w piątek mogłam się cieszyć obecnością mojego Mężczyzny. I kwiatami, których się zupełnie nie spodziewałam. I tym, że pani portierka była na tyle miła, żeby pożyczyć wazon. I wspólnym gotowaniem i po prostu wszystkim, co wiąże się z cieszeniem się swoją obecnością.
Spacer wzdłuż Sázavy zamieniliśmy na spacer na Hradčany z obowiązkowym przystankiem w klasztornym sadzie. Oto, co znaleźliśmy na klasztornym dziedzińcu (jeśli to dobre określenie...).
Oddychający kwiat lotosu, jak udało nam się odcyfrować z prawie nieczytelnej tabliczki, ma symbolizować spotkanie Wschodu z Zachodem. A konkretniej, duchowości i mistycyzmu obu tych kultur. Ciekawy, przynajmniej moim zdaniem, pomysł. Na Břevnově zwyczajnie cały czas dzieje się coś nowego - zupełnie jak u mnie. Wyzwania na nadchodzące dni? Pranie, gotowanie, wymiana pościeli (to z tych kurodomowych), powtórzenie hebrajskiego i same ciekawe prace domowe.
Kwiatowa pointa. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz