sobota, 27 października 2012

Służba zdrowia

Bardzo liczyłam, że taki czas nigdy nie nadejdzie. A jednak - gorączka, bóle brzucha i zawroty głowy zmusiły mnie (w sumie, same nie dałyby rady, ale Michał nie ustępował) do poszukiwania pomocy lekarskiej. Pierwszą instancją, do której się zwróciłam, była oczywiście pani na portierni. Nie umiała mi powiedzieć, czy jest na naszej wspaniałej uczelni lekarz uniwersytecki, ale poleciła wycieczkę do pobliskiego szpitala wojskowego. Dla pewności przeszukałam jeszcze internet (na wypadek, gdyby jakiś lekarz uniwersytecki istniał - nie istnieje), powtórzyłam słownictwo związane z wizytą u lekarza, napisałam maila do informacji wspomnianego szpitala, czy w ogóle opłaca mi się wychodzić z ciepłych pieleszy na zimne podwórko, skoro mam gorączkę. Odpowiedź przyszła szybko, więc my (również szybko) udaliśmy się na pogotowie.

Nie mam stamtąd żadnych zdjęć - nie wpadłam na pomysł, żeby brać aparat do szpitala, i chyba słusznie. Mogę jednak powiedzieć, że jest dość nowocześnie, wszyscy są mili i jedyną uciążliwością jest konieczność czekania. W sumie nie działo mi się nic strasznego, najgorsze miałam już za sobą. Nawet, gdyby było ze mną znacznie gorzej, przyznaję pierwszeństwo ludziom przywiezionym karetką/helikopterem. 
W poczekalni czas umilał nam telewizor. Co prawda przez większość czasu powtarzały się tam te same materiały filmowe - czeskie skarby UNESCO, reklama Sił Zbrojnych Republiki Czeskiej, reklama szpitala, trochę National Geographic i trailer najnowszego czeskiego filmu dla dzieci - Kozí příběh se sýrem. Ile razy musiałam je obejrzeć zanim weszłam, skoro wszystkie zapamiętałam? Nie mam pojęcia, w poczekalni spędziliśmy mniej więcej półtorej godziny. W gabinecie przywitało mnie dwóch sympatycznych panów - lekarz i pielęgniarz. Wysłuchali, co mnie trapi, położyli, zmierzyli ciśnienie, tętno, temperaturę, pomacali brzuch, pobrali krew, pełny serwis. Byłam naprawdę mile zaskoczona - mimo tego, że przecież zależy im na czasie, bo to pogotowie, nie dali mi tego odczuć w żaden sposób. Za pół godziny miałam już wyniki badań, sprawozdanie z badania, co prawda żadnych recept, ale zalecenia owszem - na piśmie, żebym nie zapomniała.  

Moje wspaniałe chorobowe śniadanie do łóżka.

Postępuję więc według zaleceń. Spokój, kleik i chleb z masłem, czarna herbata, ogólnie dużo płynów. Wszystko przebiegałoby o wiele gorzej, trudniej, nudniej i straszniej, gdybym przechodziła przez to sama. Z Michałem u boku o wiele łatwiej jest nawet po prostu leżeć w łóżku i nic nie robić. Taką rekonwalescencję to ja rozumiem. 

Widok z mojego okna - nie, nie jestem w więzieniu.

Dziś rano (to znaczy około południa), po przebudzeniu, wielki szok. Nie oglądam telewizji, nie czytam wiadomości na portalach informacyjnych, więc nie wiedziałam, naprawdę nie wiedziałam, że będzie padać śnieg. Radośnie puściliśmy sobie Last Christmas, Santa Claus is coming to town, nawet zeszłorocznego trójkowego Karpia! Wiem, to nie te święta za pasem, ale mimo wszystko... Śnieg w październiku?

Nie narzekam, bo wygląda to pięknie! :) 


poniedziałek, 22 października 2012

Jesienne obserwacje

Niewątpliwie nie umknęło Wasze uwadze, że jesień zbliża się coraz większymi krokami. Choć weekend, przynajmniej we Wrocławiu, był bardzo słoneczny i ciepły, Praga zasnuła się mgłą. I nie mówię tu o czwartkowym porannym sfumato, które pięknie dzieliło poranną panoramę na kolejne plany, ale o przyklejającej się do wszystkiego mlecznobiałej chmurze, zza której świata nie widać. Lub widać trochę, zależy od pory dnia. Niepodzielnie (przynajmniej dziś) królują szarości, ale marzenia o złotej jesieni jeszcze nie dają za wygraną. 



Obserwacja pierwsza jest następująca: to miasto jest naprawdę mgliste. I to też tworzy jego jesienny urok (zaraz po słońcu przeświecającym przez kolorowe liście, które jest w stanie stworzyć urok każdego miejsca). Oprócz tej mlecznobiałej chmury, którą wspominałam przed chwilą, i oprócz podświetlonego porannym słońcem sfumato znad rzeki, jest jeszcze ta kotłująca się w oddechach przechodniów mgiełka tajemniczości. Taka, z której mógłby się wynurzyć golem, taka, która towarzyszyła bohaterowi u Meyrinka, mgła wszystkich praskich historii i opowieści. 

Obserwacja druga, dalece mniej efemeryczna: cały czas widzę tu ludzi używających materiałowych chustek do nosa. Są popularne zarówno wśród starszych osób, jak i wśród studentów. Ostatnio się nad tym zastanawiałam - bawełniana (zapewne) chustka jest z jednej strony bardziej eko, bo nie wyrzuca się tyle papieru, ale z drugiej strony trochę mało higieniczna. Wcześniej jakimś argumentem przeciw była też ich niepopularność... ale tutaj? Chyba czas uśmiechnąć się do babci o kilka sztuk. Jak byłam mała, najbardziej podobały mi się takie chustki z wzorkami; robiliśmy z nich żagle do naszych stateczków ze sztachet, które potem puszczaliśmy po rzece. Ach, wakacje!


Weekend spędziłam we Wrocławiu - mój Mężczyzna obronił pracę magisterską na 5, czego bardzo mu gratuluję, i z tej okazji zrobiłam mu niespodziankę. Bukiet piwa to o wiele bardziej adekwatny prezent dla mężczyzny niż bukiet kwiatów. A poza tym - co innego można przywieźć z Czech? Pogoda dopisywała niesamowicie, dlatego też wybraliśmy się na spacer. Wszystkim polecam Park Grabiszyński, z jego nie przesadnie oswojonymi wiewiórkami, pięknymi alejkami usianymi złotymi i czerwonymi liśćmi, ciszą i spokojem. Wszystkim polecam spacery w ogóle. O każdej porze roku, o każdej porze dnia. 




Zdjęcia poczynił mój Mężczyzna, najlepszy na świecie!

środa, 17 października 2012

Krótka historia o języku hebrajskim.

Hebrajski to nie język. To przygoda na całe życie. Może dlatego, że zaczęłam się go uczyć w gronie wspaniałych ludzi, którzy obudzili we mnie pasję i pokazali, że nawet jeśli język jest trudny (a jest!) i różni się od tego, co znałam dotychczas (a różni się!), da się to pokonać z przyjaznymi ludźmi u boku. Myślę, że Beatlesi wiedzieli o tym wcześniej, skoro stworzyli taką piosenkę: 


Powróćmy jednak do tematu (nawet jedno wyświetlenie budzi we mnie potworną chęć obejrzenia całego filmu) - hebrajskiego nie da się zostawić. Dlatego po przyjeździe do Pragi znalazłam szkołę językową, która odpowiada moim wymaganiom. Jak już pisałam gdzieś wcześniej, test początkowy napisałam na gimel, czyli dobrze, i zaprzyjaźniam się z czerwoną, grubą książką. Pierwszych kilka rozdziałów troszkę kojarzę, o kibucu i Chanie Senesz, i o Becalelu... Nie jest źle. Ale jakie były początki?

W poniedziałek miałam się stawić w szkole Laudera (we Wrocławiu też taka jest, od razu poczułam się trochę bardziej jak u siebie) trochę wcześniej. Otrzymałam legitymację, kupiłam podręcznik i słownik, pełna zapału i cholernie przestraszona zasiadłam w nieco zbyt małej ławce. Nieco przestraszony wyraz twarzy nie opuścił mnie do końca zajęć. Pan jest z Tel Avivu. Połowy nie rozumiem. Nie pamiętam żadnych słówek, nie odmieniam, Kali nawet nie mieć i być, ale po prostu zniknąć. Groza i żelazne postanowienie, że przed kolejnymi zajęciami sumiennie sobie to wszystko powtórzę.

Jak się to skończyło? Oczywiście nie powtórzyłam, bo jestem leniwa, oraz miałam do załatwienia pranie, gulasz (obowiązek wtorkowy, ostatecznie zrealizowany w środę, przepieprzony ale dobry), zgubiony aparat w Pardubicach... Masa rzeczy. To nic. Dziarsko pojechałam znów na zajęcia, pan Jonatan jakby wyraźniej mówił, ja jakbym więcej pamiętała, zajęcia minęły zanim się obejrzałam.

Nie mogę się doczekać, aż usiądę do tych zadań. Co prawda w mojej głowie mieszają się teraz wszystkie znane mi języki, więc czasem zamiast hebrajskiego wypada słówko hiszpańskie, ale nie jest już tak źle jak w poniedziałek. Znalazłam się w nowym, ale przyjaznym środowisku. Są ludzie w różnym wieku, znający różne języki, z różnych stron. 

Nie wiem, co tak działa, język, kultura, rodzaj wspólnoty jaką się tworzy z innymi. Czymkolwiek jest, uzależnia. To przygoda na całe życie. (Patos, Portos i Aramis są dziś ze mną, widać?)

Wyjątkowo nie praski motyw - Mikulovski cmentarz, jak najbardziej w temacie. 



poniedziałek, 15 października 2012

Teatr Narodowy i oddychający kwiat lotosu

Jeszcze przed wyjazdem cała szczęśliwa i zadowolona z siebie zarezerwowałam sobie bilet do Teatru Narodowego. Rusalka, Antonín Dvořák, widok z galerii. Zapowiadało się jako coś wspaniałego, i takim właśnie było. Tydzień temu, w poniedziałek, odstrzelona jak stróż w Boże Ciało (choć tym razem nie miałam poczucia, że jestem jedyną osobą, która potraktowała wyjście do teatru jako coś wyjątkowego) zasiadłam na wysokościach, w czerwonym wygodnym fotelu.


Znając historię Teatru Narodowego w Pradze nie sposób tego jakoś nie przeżywać. Usiadłam więc w tym fotelu, spojrzałam dookoła - na te czerwone plusze, kapiące złoto, piękne wykończenia i najpiękniejszą dedykację, jaka może się pojawić nad sceną w takim miejscu - "Národ sobě!" Bo rzeczywiście, jak bardzo musiał naród potrzebować takiego kulturalnego centrum, żeby zebrać nań pieniądze i wystawić w tak bogatej formie aż dwa razy... Magię czuć w powietrzu. Możecie się ze mnie śmiać, ale chyba to siedzenie i patrzenie na samo wnętrze przeżyłam bardziej niż spektakl. 



Jeśli chodzi o samą Rusałkę, motyw znany jest z Małej Syrenki. Przez cały czas nie dawało mi to spokoju, jak pytanie o to, co było pierwsze - jajko czy kura. W tym wypadku to nie inspiracja ale powtarzalność motywów. Tak czy inaczej, z mojego laickiego punktu widzenia, spektakl był ciekawie wyreżyserowany, z ascetyczną scenografią i pięknymi kostiumami. I te długie włosy! Ach, długie, piękne, rude włosy!


I jeszcze jedna rzecz. To, co podobało mi się najbardziej - zwyczajne estetyczne odczucia - ruch kurtyny przy zamykaniu i otwieraniu. Wiadomo, że jest to ciężki materiał, ale poruszał się po prostu pięknie!

Trzy i pół godziny opery to jednak nie wszystko, co spotkało mnie w tym tygodniu. Nie będę nikogo zanudzać opowieściami o robieniu prania w akademiku*, o gulaszu z brokułami i zajęciach, które rozkręcają się na dobre. Z radością poinformuję jedynie, że w moim pokoju jednak pojawiła się współlokatorka, z czego bardzo się cieszę. Miało miejsce kilka imprez, jedne bardziej, inne mniej udane, jedne wiążące się z kacem mordercą... w sumie, wszystkie się z tym wiążą ;)


Próba upieczenia ciastek spełzła na niczym - ale wiemy, że piekarnik działa. Dlaczego ciastka? Z miłości, jak wiele rzeczy w moim życiu. Już w piątek mogłam się cieszyć obecnością mojego Mężczyzny. I kwiatami, których się zupełnie nie spodziewałam. I tym, że pani portierka była na tyle miła, żeby pożyczyć wazon. I wspólnym gotowaniem i po prostu wszystkim, co wiąże się z cieszeniem się swoją obecnością. 
Spacer wzdłuż Sázavy zamieniliśmy na spacer na Hradčany z obowiązkowym przystankiem w klasztornym sadzie. Oto, co znaleźliśmy na klasztornym dziedzińcu (jeśli to dobre określenie...).



Oddychający kwiat lotosu, jak udało nam się odcyfrować z prawie nieczytelnej tabliczki, ma symbolizować spotkanie Wschodu z Zachodem. A konkretniej, duchowości i mistycyzmu obu tych kultur. Ciekawy, przynajmniej moim zdaniem, pomysł. Na Břevnově zwyczajnie cały czas dzieje się coś nowego - zupełnie jak u mnie. Wyzwania na nadchodzące dni? Pranie, gotowanie, wymiana pościeli (to z tych kurodomowych), powtórzenie hebrajskiego i same ciekawe prace domowe.  
Kwiatowa pointa.


niedziela, 7 października 2012

O víkendu

Dzięki możliwości wybierania sobie zajęć i układaniu planu wedle własnych potrzeb i kaprysów, mój weekend zaczął się już w piątek, a w zasadzie w czwartek wieczorem. Po dniu pełnym testów sprawdzających mój poziom językowy w czeskim (E, ale to oznaczenie wewnętrzne, nie ma czym się jarać) i hebrajskim (ג - takoż) można jednak nie mieć siły na nic, więc po krótkim spotkaniu z koleżankami i burčákem kulturalnie udałam się na spoczynek. 
Piątek upłynął mi i Marcie pod znakiem second hand huntingu z aparatem i zamiarem zarzucenia na siebie obciachowych ciuchów. Za cel obrałyśmy sobie Žižkov - po drodze jednak nie ominęła nas wizyta w Cat's Gallery - miejscu, gdzie absolutnie wszystko jest w koty, z kotami lub kocie.
Cat's Gallery - Týnská 9
Na Náměstí Republiky na krótką chwilę zatrzymał nas jeszcze jarmark rolniczy (zemědělský trh, jeśli dobrze pamiętam) i jego asortyment. Nie warzywa nas tam jednak przyciągnęły, nie bochny chleba ani pętka kiełbasy, ale burčák i miedziana biżuteria. Z plastikową szklaneczką w dłoni ruszyłyśmy na podbój sekáčů na  Žižkově, bijąc tym samym rekord na najwcześniej wypity alkohol. W tramwaju. 

Bogactwo lumpeksów jest niezmierzone, to dość oczywiste, ale gdybyście chcieli znaleźć fluorescencyjne pomarańczowe dżinsy/fioletową rozgwieżdżoną bluzkę/sweter-misia/płaszcz ekshibicjonisty lub inne dziwactwa, polecam okolice ulicy Husinecké. Po przebrania karnawałowe i suknie wieczorowe, kabaretowe i z piórkiem, dziwne kapelusze i złote sukienki zapraszam na Husitskou. Wiele lumpeksów oferuje też ulica Koněvova, z której bez problemu można wejść na Vítkov. W końcu całodzienna wyprawa nie może przecież mieć celów wyłącznie konsumpcyjnych! Warto zobaczyć wielkiego Žižkę na proporcjonalnym koniu (w razie jakichkolwiek wątpliwości - kucyk, na którym siedzi wrocławski Chrobry, to sobie może...) i zerknąć (ew. zachwycić się) na panoramę Pragi. Dumnie powiewająca czeska flaga mogłaby z powodzeniem występować w "amerykańskich" produkcjach, gdyby Czesi takie robili. Drogę do centrum, już bez szklaneczki w dłoni, pokonałyśmy piechotą, odnajdując po drodze przeróżne cudeńka. 



Prawie widać nasze akademiki... 

Kilka słów na temat samego Žižkova - wszyscy jak jeden mąż tubylcy powtarzają, że była to dzielnica stricte robotnicza, stąd tak duża liczba pubów i barów o dość długiej tradycji. Z innych często powtarzających się instytucji zaobserwować można herny, lumpeksy i indyjskie restauracje (restauracja to takie duże słowo...). Wyjątkowym miejscem jest natomiast Divadlo Járy Cimrmana. Na uwagę zasługuje nie tylko teatr, ale przede wszystkim postać Czeskiego Geniusza, Wielkiego Czecha, ach, och. Mnie osobiście urzeka też tutejsza architektura. Niby kamienice jak każde inne, ale każda ma swój czar, każda jest zdobiona inaczej, nie sposób się nie zachwycić. 


Posążek, który się waha... posprzątać, czy nie posprzątać?

Zupełnie przypadkiem odkryłyśmy w drodze powrotnej fontannę z ciekawymi rzeźbami - zgodnie z tytułem przedstawia ona czeskich muzykantów. Fajnie się natknąć na coś takiego w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Nieopodal stoi też rzeźba - wygląda na to, że chodzi o wynalazcę stringów. A może to jednak jakiś akrobata...



 Wniosek z tego jest taki, że w czeskiej stolicy bardzo łatwo jest się natknąć na sztukę, względnie się o nią potknąć. Ale żeby nie było - kamień i boleść (po potknięciu i upadku) to nie wszystko, co oferuje Praga, o czym przekonałyśmy się już w sobotę. Przechadzkę rozpoczęłyśmy w ogrodzie klasztornym - wspominałam już o tamtejszych jabłkach, i o tym, że trzeba je ratować, bo nikt ich nie zbiera. Takie dobrodziejstwo nie może się przecież marnować! To prawda, że na początku miałyśmy zamiar pójść nie wiadomo jak daleko i zobaczyć milion rzeczy... przyciągnięte przez dzielnicowy festyn, zamiast zrobić długie kilometry, zanurzyłyśmy się w alejki między straganami, karuzelami, stoiskami oferującymi najróżniejsze rzeczy - od pierników, kiełbas i serów, przez foremki do ciastek i marionetki, na kolczugach i rycerskich strojach kończąc. Nie spotkałam się nigdy wcześniej z tym, że na tego rodzaju imprezie masowej (to może złe określenia, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy) prezentowały się też stowarzyszenia i organizacje pozarządowe. Tak samo jak nie spotkałam się nigdy z kupowaniem foremek do ciastek na sztuki (wróciłam z kózką, troskliwym misiem i jeżykiem). Zmęczone hałasem i rozweselone burčákem usiadłyśmy w końcu na trawce by pokontemplować rzeczywistość. 





To oczywiście nie koniec weekendowych przygód. Po raz pierwszy w życiu oddawałam butelki w automacie i doładowałam konto w e-kiosku (co prawda koleżance, a nie sobie, ale emocje podobne). Cały czas dzieje się coś nowego! Może to śmieszne, cieszyć się z tego, że udało się wypożyczyć zmiotkę i szufelkę na cały semestr... ale tak już mam :)

Dziś wieczorem koncert Sea & Air. Dla tych, co nie znają - próbka. Już nie mogę się doczekać!






środa, 3 października 2012

Dziesięć dni później.

Poprzednia notka nie bez przyczyny zakończona została asteryskiem - napisałam ją pierwszego dnia, jak tylko tu przyjechałam i rozpakowałam niewielką, ale najważniejszą część moich gratów. Pierwsze wrażenia człowieka z gorączką (wyjazdową, ale nie tylko) już trochę ostygły, 10 dni w Pradze już za mną. Katar minął, czas zająć się faktografią!

Co się przez ten czas działo - spamiętać i spisać nie sposób. Ale bez wątpienia przyznać można, że były to dobre rzeczy. Poznałam wielu przesympatycznych ludzi z różnych zakątków świata, o różnych zainteresowaniach, pasjach i historiach. Z niektórymi widuję się więcej, z innymi mniej, niektórych dopiero poznam. Wszystko dopiero się rozkręca.

Klub międzynarodowy w trakcie Orientation Week zaproponował nam bardzo wiele - od poniedziałkowej imprezy zapoznawczej i Photo Game, przez środowy Žižkov run aż po spokojną wizytę w Galerii Narodowej na wystawie Epopei Słowiańskiej Alfonsa Muchy.

Apoteoza Słowiańszczyzny

Część tych planów zrealizowałam, w części nie wzięłam udziału, w części zaś, ku mojej radości, towarzyszył mi mój chłopak. Przy okazji jego odwiedzin dowiedziałam się o moim akademiku bardzo ciekawej rzeczy - w ciągu miesiąca można przenocować kogoś w swoim pokoju 6 razy zupełnie za darmo! Nie dość, że panie są miłe, to jeszcze taki komfort. Tym bardziej, że współlokatorka do tej pory się nie pojawiła (a więc zapewne się już nie pojawi). 

Aktywnością niezaplanowaną przez IC CUNI, czyli wspominany wyżej klub międzynarodowy, była niedzielna wyprawa do Ikei. Niestety, nie uchowały się żadne zdjęcia - a mogliśmy wszyscy zostać Indianami! Oprócz rozrywkowego, wyprawa ta jednak miała również wymiar praktyczny. Mam garnki! Mogę gotować! Radości nie ma końca!  Akademikowa kuchnia, mimo dość odstraszającego pierwszego wrażenia, jest znośna (oprócz weekendów - wtedy tonie w śmieciach). Co ciekawe, to jedno z lepszych miejsc do zapoznawania nowych ludzi. Gotując gulasz poznałam parę z Paragwaju, która od pięciu lat studiuje w Pradze chemię. Niestety, ich jedzenie właśnie skończyło się gotować, kiedy miałam zapytać, dlaczego właściwie przyjechali tu z drugiego końca świata...

W poniedziałek rozpoczął się semestr. Oficjalnie. Nieoficjalnie jest zamieszanie z zajęciami, których nazwy nie pokrywają się z tym, co się na nich robi, na których jest poziom za niski albo za wysoki dla mnie, i na które okazuje się, że nie chcę chodzić. Lub bardzo chcę, ale się boję. Rozpoczęłam z przytupem, od zajęć z prof. Jiřím Holým, który napisał najlepszy podręcznik do zajęć, które prowadzi. Wszyscy się z niego uczą. Jak wygłosić referat niepiękną czeszczyzną przed kimś takim?

Na szczęście w tych pierwszych dniach nie byłam sama. W chwilach wolnych od zajęć chodziliśmy z Michałem po Pradze i odkrywaliśmy nowe zakątki. Jeśli słyszeliście kiedyś, że Muzeum Narodowe jest w poniedziałki za darmo - to już dawno nieprawda. Ponadto - budynek historyczny jest zamknięty do roku 2015, a nowy budynek - do 22 listopada. W ramach rekompensaty polecam prywatne Muzeum Lego. 

Taj Mahal z klocków. Ten zestaw można kupić i złożyć samemu!
Na koniec zdjęcie z ogrodu klasztornego - tego koło mojego akademika. Doskonałe miejsce na spacery. 
I te jabłka!



Vítejte na Větrníku!


Udało się. Po wstaniu o bezbożnej godzinie (czyli w zasadzie każdej przed ósmą), przejechaniu swoich kilometrów, przesiadkach i perypetiach tramwajowych, jestem! Z plecakiem na plecach, torbami i tobołkami sunę ku przeznaczeniu (patos) lub raczej przyszłemu miejscu zamiesz(k)ania.
Witają mnie miłe panie, chyba cieszą się, że chociaż z Erazmusa – dogadam się z nimi po czesku. Potem przemiła pani w bloku trzecim (brzmi więziennie?) pokazuje mi co, gdzie i jak. Opuszcza mnie jeszcze przed otwarciem przeze mnie drzwi. Czy celowo?
Na forum tegorocznych Erazmusów z Větrníka kilka dni temu pojawił się ten filmik:

Miła zapowiedź, świetny suspens w muzyce, ale... To chyba jest jakiś nowszy pokój.
Łóżka zestawione stopami na pewno są jakimś czynnikiem integracyjnym, a szum lodówki będzie mnie kołysał do snu. Strategicznie wybrałam wszystko bliżej okna. Plus – duże biurko, minus – składa się z wielkiego, podłamanego blatu opartego o dwie szafki. Ale to nic, jest przestrzeń twórcza i tajna szuflada, jest ok.

W szafie znalazłam podpis z 1988 roku. Jakiś Jugosłowianin mieszkał tu przez rok i bardzo się z tego cieszył. Ja też się cieszę. To prawie takie uczucie jak wtedy, kiedy moi rodzice odwieźli moją siostrę do akademika w Białostockiej Akademii Medycznej żeby odkryć, że odkąd oni tam mieszkali nie zmieniono nawet tapety. Jeśli czyta to Jakoplić Josip z Zagrzebia, pozdrawiam serdecznie. Na pewno spędził tu miłe chwile.



Dawno nie mieszkałam z kimś nieznajomym w pokoju. Plus jest taki, że nieznajomi bardzo szybko stają się znajomymi, kumplami, w internatach zawiązuje się przyjaźnie i braterstwa krwi (nierozsądne, ale jakże indiańskie). Moja współlokatorka jeszcze nie przybyła. Nie wiem, czy przyjedzie z ciepłych/zimnych krajów, czy raczej będzie Czeszką, Morawianką lub Ślązaczką – póki co pozostają mi domysły. Może to nieładnie z mojej strony, że zajęłam wszystkie lepsze pozycje. Chociaż z drugiej strony – kdo dřív přijde, ten dřív mele.

Gdybym nie mieszkała na parterze, z moich okien rozciągałby się widok na Klášterní záhradu, czyli tarasowe ogrody klasztora na Břevnově. Wybrałam się tam dzisiaj na spacer, nieświadomie za swój cel obierając najdalszą z możliwych bram wejściowych. W rezultacie niewiele zobaczyłam (co obiecuję nadrobić), ale za to zjadłam przepyszną kanapkę na świeżym powietrzu. Czy to bardzo źle, że w drodze powrotnej okazało się, że o wiele lepsze wejście do ogrodów jest koło mojego nowego akademika? Staram się nie oceniać ;)

Nie mam czajnika, ani garnka nawet. Przywiezione z domu zapasy herbaty mogę sobie co najwyżej pocmoktać. Oł je! Ahoj przygodo!*