niedziela, 7 października 2012

O víkendu

Dzięki możliwości wybierania sobie zajęć i układaniu planu wedle własnych potrzeb i kaprysów, mój weekend zaczął się już w piątek, a w zasadzie w czwartek wieczorem. Po dniu pełnym testów sprawdzających mój poziom językowy w czeskim (E, ale to oznaczenie wewnętrzne, nie ma czym się jarać) i hebrajskim (ג - takoż) można jednak nie mieć siły na nic, więc po krótkim spotkaniu z koleżankami i burčákem kulturalnie udałam się na spoczynek. 
Piątek upłynął mi i Marcie pod znakiem second hand huntingu z aparatem i zamiarem zarzucenia na siebie obciachowych ciuchów. Za cel obrałyśmy sobie Žižkov - po drodze jednak nie ominęła nas wizyta w Cat's Gallery - miejscu, gdzie absolutnie wszystko jest w koty, z kotami lub kocie.
Cat's Gallery - Týnská 9
Na Náměstí Republiky na krótką chwilę zatrzymał nas jeszcze jarmark rolniczy (zemědělský trh, jeśli dobrze pamiętam) i jego asortyment. Nie warzywa nas tam jednak przyciągnęły, nie bochny chleba ani pętka kiełbasy, ale burčák i miedziana biżuteria. Z plastikową szklaneczką w dłoni ruszyłyśmy na podbój sekáčů na  Žižkově, bijąc tym samym rekord na najwcześniej wypity alkohol. W tramwaju. 

Bogactwo lumpeksów jest niezmierzone, to dość oczywiste, ale gdybyście chcieli znaleźć fluorescencyjne pomarańczowe dżinsy/fioletową rozgwieżdżoną bluzkę/sweter-misia/płaszcz ekshibicjonisty lub inne dziwactwa, polecam okolice ulicy Husinecké. Po przebrania karnawałowe i suknie wieczorowe, kabaretowe i z piórkiem, dziwne kapelusze i złote sukienki zapraszam na Husitskou. Wiele lumpeksów oferuje też ulica Koněvova, z której bez problemu można wejść na Vítkov. W końcu całodzienna wyprawa nie może przecież mieć celów wyłącznie konsumpcyjnych! Warto zobaczyć wielkiego Žižkę na proporcjonalnym koniu (w razie jakichkolwiek wątpliwości - kucyk, na którym siedzi wrocławski Chrobry, to sobie może...) i zerknąć (ew. zachwycić się) na panoramę Pragi. Dumnie powiewająca czeska flaga mogłaby z powodzeniem występować w "amerykańskich" produkcjach, gdyby Czesi takie robili. Drogę do centrum, już bez szklaneczki w dłoni, pokonałyśmy piechotą, odnajdując po drodze przeróżne cudeńka. 



Prawie widać nasze akademiki... 

Kilka słów na temat samego Žižkova - wszyscy jak jeden mąż tubylcy powtarzają, że była to dzielnica stricte robotnicza, stąd tak duża liczba pubów i barów o dość długiej tradycji. Z innych często powtarzających się instytucji zaobserwować można herny, lumpeksy i indyjskie restauracje (restauracja to takie duże słowo...). Wyjątkowym miejscem jest natomiast Divadlo Járy Cimrmana. Na uwagę zasługuje nie tylko teatr, ale przede wszystkim postać Czeskiego Geniusza, Wielkiego Czecha, ach, och. Mnie osobiście urzeka też tutejsza architektura. Niby kamienice jak każde inne, ale każda ma swój czar, każda jest zdobiona inaczej, nie sposób się nie zachwycić. 


Posążek, który się waha... posprzątać, czy nie posprzątać?

Zupełnie przypadkiem odkryłyśmy w drodze powrotnej fontannę z ciekawymi rzeźbami - zgodnie z tytułem przedstawia ona czeskich muzykantów. Fajnie się natknąć na coś takiego w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Nieopodal stoi też rzeźba - wygląda na to, że chodzi o wynalazcę stringów. A może to jednak jakiś akrobata...



 Wniosek z tego jest taki, że w czeskiej stolicy bardzo łatwo jest się natknąć na sztukę, względnie się o nią potknąć. Ale żeby nie było - kamień i boleść (po potknięciu i upadku) to nie wszystko, co oferuje Praga, o czym przekonałyśmy się już w sobotę. Przechadzkę rozpoczęłyśmy w ogrodzie klasztornym - wspominałam już o tamtejszych jabłkach, i o tym, że trzeba je ratować, bo nikt ich nie zbiera. Takie dobrodziejstwo nie może się przecież marnować! To prawda, że na początku miałyśmy zamiar pójść nie wiadomo jak daleko i zobaczyć milion rzeczy... przyciągnięte przez dzielnicowy festyn, zamiast zrobić długie kilometry, zanurzyłyśmy się w alejki między straganami, karuzelami, stoiskami oferującymi najróżniejsze rzeczy - od pierników, kiełbas i serów, przez foremki do ciastek i marionetki, na kolczugach i rycerskich strojach kończąc. Nie spotkałam się nigdy wcześniej z tym, że na tego rodzaju imprezie masowej (to może złe określenia, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy) prezentowały się też stowarzyszenia i organizacje pozarządowe. Tak samo jak nie spotkałam się nigdy z kupowaniem foremek do ciastek na sztuki (wróciłam z kózką, troskliwym misiem i jeżykiem). Zmęczone hałasem i rozweselone burčákem usiadłyśmy w końcu na trawce by pokontemplować rzeczywistość. 





To oczywiście nie koniec weekendowych przygód. Po raz pierwszy w życiu oddawałam butelki w automacie i doładowałam konto w e-kiosku (co prawda koleżance, a nie sobie, ale emocje podobne). Cały czas dzieje się coś nowego! Może to śmieszne, cieszyć się z tego, że udało się wypożyczyć zmiotkę i szufelkę na cały semestr... ale tak już mam :)

Dziś wieczorem koncert Sea & Air. Dla tych, co nie znają - próbka. Już nie mogę się doczekać!






1 komentarz:

  1. Do Animals Cry is an excellent song, and their album is fantastic. They have been a great discovery. Thank you!

    OdpowiedzUsuń