sobota, 27 października 2012

Służba zdrowia

Bardzo liczyłam, że taki czas nigdy nie nadejdzie. A jednak - gorączka, bóle brzucha i zawroty głowy zmusiły mnie (w sumie, same nie dałyby rady, ale Michał nie ustępował) do poszukiwania pomocy lekarskiej. Pierwszą instancją, do której się zwróciłam, była oczywiście pani na portierni. Nie umiała mi powiedzieć, czy jest na naszej wspaniałej uczelni lekarz uniwersytecki, ale poleciła wycieczkę do pobliskiego szpitala wojskowego. Dla pewności przeszukałam jeszcze internet (na wypadek, gdyby jakiś lekarz uniwersytecki istniał - nie istnieje), powtórzyłam słownictwo związane z wizytą u lekarza, napisałam maila do informacji wspomnianego szpitala, czy w ogóle opłaca mi się wychodzić z ciepłych pieleszy na zimne podwórko, skoro mam gorączkę. Odpowiedź przyszła szybko, więc my (również szybko) udaliśmy się na pogotowie.

Nie mam stamtąd żadnych zdjęć - nie wpadłam na pomysł, żeby brać aparat do szpitala, i chyba słusznie. Mogę jednak powiedzieć, że jest dość nowocześnie, wszyscy są mili i jedyną uciążliwością jest konieczność czekania. W sumie nie działo mi się nic strasznego, najgorsze miałam już za sobą. Nawet, gdyby było ze mną znacznie gorzej, przyznaję pierwszeństwo ludziom przywiezionym karetką/helikopterem. 
W poczekalni czas umilał nam telewizor. Co prawda przez większość czasu powtarzały się tam te same materiały filmowe - czeskie skarby UNESCO, reklama Sił Zbrojnych Republiki Czeskiej, reklama szpitala, trochę National Geographic i trailer najnowszego czeskiego filmu dla dzieci - Kozí příběh se sýrem. Ile razy musiałam je obejrzeć zanim weszłam, skoro wszystkie zapamiętałam? Nie mam pojęcia, w poczekalni spędziliśmy mniej więcej półtorej godziny. W gabinecie przywitało mnie dwóch sympatycznych panów - lekarz i pielęgniarz. Wysłuchali, co mnie trapi, położyli, zmierzyli ciśnienie, tętno, temperaturę, pomacali brzuch, pobrali krew, pełny serwis. Byłam naprawdę mile zaskoczona - mimo tego, że przecież zależy im na czasie, bo to pogotowie, nie dali mi tego odczuć w żaden sposób. Za pół godziny miałam już wyniki badań, sprawozdanie z badania, co prawda żadnych recept, ale zalecenia owszem - na piśmie, żebym nie zapomniała.  

Moje wspaniałe chorobowe śniadanie do łóżka.

Postępuję więc według zaleceń. Spokój, kleik i chleb z masłem, czarna herbata, ogólnie dużo płynów. Wszystko przebiegałoby o wiele gorzej, trudniej, nudniej i straszniej, gdybym przechodziła przez to sama. Z Michałem u boku o wiele łatwiej jest nawet po prostu leżeć w łóżku i nic nie robić. Taką rekonwalescencję to ja rozumiem. 

Widok z mojego okna - nie, nie jestem w więzieniu.

Dziś rano (to znaczy około południa), po przebudzeniu, wielki szok. Nie oglądam telewizji, nie czytam wiadomości na portalach informacyjnych, więc nie wiedziałam, naprawdę nie wiedziałam, że będzie padać śnieg. Radośnie puściliśmy sobie Last Christmas, Santa Claus is coming to town, nawet zeszłorocznego trójkowego Karpia! Wiem, to nie te święta za pasem, ale mimo wszystko... Śnieg w październiku?

Nie narzekam, bo wygląda to pięknie! :) 


2 komentarze:

  1. Zdrowiej! Pozdrawiam, Marcia :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. To była taka nasza piosenka z łąkowej! Tylko kupie sobie kurtkę i niech paaaada! Wszystko będzie dobrze:)

    OdpowiedzUsuń